środa, 25 lutego 2009

Beirut - March of the Zapotec/Realpeople Holland EP

















Ba Da Bing Records


March of the Zapotec

1. "El Zocalo"

2. "La Llorona"

3. "My Wife"

4. "The Akara"

5. "On a Bayonet"

6. "The Shrew"

Holland

1. "My Night with the Prostitute from Marseille"

2. "My Wife, Lost in the Wild"

3. "Venice"

4. "The Concubine"

5. "No Dice"



Palące słońce, powietrze wydaje się poruszać od wszechobecnego upału. Korowód pogrzebowy idzie sennie przez rozpalone równiny. Słychać orkiestrę. Właśnie tak wydaje się rozpoczynać najnowsza EPka sygnowana przez Zacha Condona. Po fascynacji Europą wschodnią na Gulag Orkestar, po zauroczeniu francuskim klimatem uwiecznionym na The Flying Club Cup przyszedł czas na muzyczną podróż do Meksyku.

Najnowsze wydawnictwo Zacha jest dość nietypowe. Dostajemy niecałe 35 minut muzyki wydane na dwóch płytach. Pierwsza z nich – The March Of The Zapotec, wydana jest pod znajomym szyldem Beirut, druga zaś - Holland - sygnowana jest przez Realpeople. Nie dajcie się jednak zwieść elektronicznym dźwiękom, które pojawią się w drugiej części wydawnictwa. To ten sam Condon, w nieco wcześniejszym wcieleniu.

The March Of The Zapotec to 6 piosenek, zaledwie 15 minut muzyki. Ale jak się już zdążyliśmy niejeden raz przekonać, Beirut stawia raczej na jakość, niż na ilość. Do nagrania wszystkich kawałków z pierwszej części EPki Zach wynajął, wspomnianą już, małomiasteczkową meksykańską orkiestrę pogrzebową w związku z czym na March Of The Zapotec, podobnie jak na wcześniejszych płytach Beirut możemy usłyszeć dość bogate instrumentarium. Ciężko opisywać poszczególne piosenki z tej płyty, bo ułożone są one w taki sposób, że tworzą jedną, spójną całość. Jeśli jednak musiałbym wybrać najmocniejszy punkt, najprawdopodobniej byłaby to La Llorona zainspirowana jedną z legend Ameryki Łacińskiej. Trzeba przyznać, że zwłaszcza tutaj świetnie wyszło zachowanie tego gorącego klimatu środkowoamerykańskiej prowincji.

Tak naprawdę gdyby nie te meksykańskie smaczki, większość kawałków można by pomieszać z twórczością znaną z Gulag Orkestar i nie odczułoby się wielkiej niespójności. Słyszymy znajome aranżacje, charakterystyczne harmonijne, wielowarstwowe wokale. Krótko mówiąc, to ten sam Beirut, który znamy, a jednak inny. Ciągle dobry i smakowity

Ale koniec komplementów i ciepłych słówek – przechodzimy do drugiej części albumu – Holland. W jednym z wywiadów Zach twierdzi, że ta jego elektroniczna, synth-popowa twórczość w sporej mierze pochodzi sprzed okresu, nazwijmy to, bejrutowego, ale przez dłuższy czas byłą skrywana przed światem. Myślę, że świat nie straciłby wiele, gdyby Zach nie ujawniał swojej tajemnicy. Dostajemy raczej proste podkłady pouzupełniane tymi co zawsze wokalami Zacha. Na tej raczej mało przekonywującej części wydawnictwa miłą niespodziankę stanowi The Concubine, która jest mniej elektroniczna niż inne piosenki z tej płyty. Gwoździem do trumny Holland jest ostatni utwór – No Dice. Raczej banalna melodyjka z dance’owym podkładem, która mogłaby śmiało służyć jako podkład muzyczny do gierek na Atari. Nie bardzo wiem, czy to miał być żart muzyczny czy może coś innego, w każdym razie wątpię, czy na kimkolwiek zrobi to wrażenie.

Kupując najnowszą EPkę Beirut musimy się nastawić na to, że dostaniemy dwie całkowicie różne płyty. Jedną brzmieniowo znajomą, drugą całkowicie inną i niestety raczej słabą. Niech Zach Condon lepiej trzyma się z dala od elektroniki.

Brak komentarzy: