czwartek, 13 listopada 2008

…And You Will Know Us By The Trail Of Dead – Source Tags & Codes











Interscope Records, 2002

1. "It Was There That I Saw You"

2. "Another Morning Stoner"

3. "Baudelaire"

4. "Homage"

5. "How Near How Far"

6. "Heart in the Hand of the Matter"

7. "Monsoon"

8. "Days of Being Wild"

9. "Relative Ways"

10. "After the Laughter"

11. "Source Tags & Codes"

O Trail Of Dead przed wydaniem Source Tags & Codes nie słyszałem. Zresztą nie było ku temu powodów – zespół na swoich dwóch pierwszych albumach nie wyróżnił się niczym specjalnym – ot, kolejny amerykański band grający ciut ambitniejszego indie rocka. Zawierucha, jaka zaczęła się po wydaniu tej płyty zachęciła mnie jednak do przesłuchania jej w całości. I nie zawiodłem się.

To nie jest jeden z tych albumów, których słucha się przy śniadaniu, tutaj trzeba mieć nastrój. Nastrój, który przez Conrada Kelly’ego i kolegów jest budowany od pierwszych sekund krążka. W zasadzie tak jak ciężko jest pisać o poezji, tak samo trudno jest opisać to, co dzieje się na tej płycie. I nie chodzi o to, że są melodie, że są refreny, których się nie da zapomnieć. Chłopaki z Trail of dead sięgają po najcięższą broń, jaka istnieje w muzyce – emocje, którymi posługują się po mistrzowsku. Potrafią uspokoić nastrój, by zaraz potem rzucić słuchaczem o ścianę.

Jeżeli chodzi o stronę muzyczną, to na płycie można znaleźć praktyczne wszystko, czego można oczekiwać od zespołu rockowego. Są druzgocące partie gitarowe, są świetne wokale, jest mnóstwo pięknych melodii. Tak naprawdę ciężko wymienić słabe punkty tego albumu. Praktycznie każdy utwór wnosi coś niesamowitego, dopełniając ostateczny efekt. Dla mnie najmocniejszymi punktami albumu są Another Morning Stoner z niesamowitą partią gitary i przejmującym śpiewem, How Near How Far z pięknym refrenem, Monsoon ze swoimi harmoniami i genialne zakończenie partią smyczkową Source Tags & Codes, tytułowego utworu zamykającego płytę.

Tak naprawdę na Source Tags & Codes do każdego może trafić inny kawałek, inna partia gitary, inny dźwięk. A są tutaj rzeczy, które przyprawiają o ciarki. Rzeczy które pamięta się jeszcze długo po przesłuchaniu.


niedziela, 9 listopada 2008

Róisín Murphy – 2 XI 2008, La Riviera, Madryt

Hej, na początek wrzucam relację z koncertu, na który wybrałem sięrazem z moją dziewczyną – Michaśką. Zapraszam do czytania!

Na madrycki koncert Róisín Murphy trafiłem trochę przypadkiem. M., która niegdyś była fanką Moloko naturalnie pokochała solowe dokonania Róisín i nie wyobrażała sobie jak mogła by nie pójść na jej show. Na początku nie byłem do tego przekonany, ale w końcu się zdecydowałem. I dobrze.

Pierwsze zaskoczenie przyszło jeszcze przed samym występem. Róisín miała zagrać w klubie la Riviera, który z zewnątrz wygląda jak stary, obskurny, od stuleci nieużywany magazyn. Tak, to tutaj grają wszyscy wielcy, którzy przyjeżdżają do Madrytu. Pomimo tego, że nie weszliśmy pierwsi, praktycznie bez problemu dostaliśmy się pod same barierki.

Oczekiwanie na koncert miał wypełnić szerzej nieznany DJ Atat. Wyobraźcie sobie imprezę rozkręcaną przez spłoszonego, łysawego pana w średnim wieku. No właśnie. Punktualnie o 21.30 sala wypełniła się dymem, z którego wyłonili się poszczególni członkowie zespołu no i ta, na którą wszyscy tego wieczora czekali. Overpowered, zaczęło się.

Jeżeli ktoś tego jeszcze nie wie, Róisín Murphy show-(wo)manką jest. Mnóstwo ubrań, mnóstwo błyszczących dodatków, mnóstwo prowokujących spojrzeń (jeden z Hiszpanów wykrzykiwał co chwilę z łamanym, hiszpańskimi akcentem ‘ej low je, Rojsin’), ciągły kontakt z publicznością. Już od samego początku biegała po całej scenie, zaczepiała gitarzystę i dziewczyny z chórku. Warto się też bliżej przyjrzeć ubraniom ex-wokalistki Moloko. Ikona mody i stylu, jak zazwyczaj jest określana przez tych, którzy bardziej niż ja znają się na rzeczy, miała na sobie praktycznie wszystko, co można sobie wymyślić – od przezroczystych bluzeczek po materiałowego jelenia. Przed każdą kolejną piosenką przebierała się, ubierała, rozbierała. M. była zachwycona;).

Róisín przykuwała jednak uwagę nie tylko swoim scenicznym, bardzo starannie wyreżyserowanym zachowaniem, ale także niesamowitym, praktycznie idealnym głosem. Podczas całego koncertu nie zdarzył się ani jeden fałsz, ani jedna niepewność. Można by się czepiać tego, że w kilku miejscach nie śpiewała tak wysoko, jak na płytach, ale nie zaliczyłbym tego do minusów.

Jeżeli chodzi o setlistę, to zostaliśmy uraczeni większością największych przebojów wokalistki (zabrakło praktycznie tylko If We’re In Love i Sow Into You). Oczywiście przeważały kawałki z Overpowered, ostatniej płyty Róisín promowanej na tej trasie, ale mieliśmy też okazję usłyszeć np. spokojny Through Time w wersji unplugged. No właśnie. Jedną z części show było zagranie kilku piosenek w bardziej „kameralnym” nastroju. Zespół i wokalistka przenieśli się na jedną część sceny, do przygotowanych wcześniej instrumentów. Duży plus za pomysł. Na uwagę zasługuje też fakt, że podczas całego koncertu Róisín zaśpiewała aż 7 piosenek Moloko.

Warto wspomnieć także o tym, że wersje piosenek zaprezentowane przez artystkę często różniły się od studyjnych – najlepiej widać to było na przykładzie Movie Star, która wykonana była jako remix oryginalnego utworu. Ponadto w środku piosenek zdarzały się improwizacje (nawet kilkuminutowe!) poszczególnych członków zespołu.

Podsumowując, Róisín zagrała świetny koncert. Praktycznie każdy dostał to, po co przyszedł – wielki show i dobrą zabawę. Ponad dwie godziny imprezy, którą zapamiętam na długo. Tym bardziej z czystym sumieniem mogę polecić zbliżający się warszawski koncert artystki.

Yo.

Prawdę mówiąc nie myślałem, że kiedykolwiek do tego dojdzie, ale stało się. Założyłem bloga. Być może niektórych zawiedzie ta wiadomość, ale nie będę zamieszczał tutaj moich zwierzeń, rozmyślań dotyczących życia i śmierci itp. Strona ta będzie służyć publikowaniu wszelkich moich przemyśleń związanych z muzyką. Zarówno tą z płyt, jak i tą słuchaną na żywo. Częściowo będą to z pewnością artykuły publikowane na www.apop.pl, ale znajdzie się tutaj też pewnie wszystko to, co nie będzie się mieściło w zainteresowaniach muzycznych w/w serwisu.

Ach, no i jedna uwaga techniczna: jak widać blog jest świeżutki i w miarę możliwości postaram się go dopracować tak, żeby nie był aż taki „goły” ;)

No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić do częstego odwiedzania, a jeśli dusza zapragnie – komentowania tekstów.

Pozdro 600

Booster